Ptaki czarownika

BOCIAN
2022-04-03 16:18

Bocian to maleńka wioska wśród lasów i bagien po lewej stronie drogi, jadąc z Galewic do Biadaszek przez Głaz. Nie ma tu nawet tablicy informującej przejeżdżających, że akurat mijają tą miejscowość o tak swojsko brzmiącej nazwie. W najlepszych czasach Bociana, które jeszcze pamiętam, a był to przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku, w całej wsi było siedem domów, zamieszkałych przez około trzydzieści osób. Dziś pozostały tylko cztery domy. Z tego przez cały rok zamieszkały jest tylko jeden. Pozostałe stoją puste przez cały rok i tylko w wakacje zaludniają się na kilka dni przybyszami z odległych miast, potomkami lub krewnymi mieszkających tu niegdyś ludzi. Przyjeżdżają na urlopy, wietrzą zamknięte przez całą zimę pomieszczenia, zbierają grzyby i jagody, odpoczywają i wyjeżdżają po kilku dniach lub tygodniach. Takich „sezonowych” domów jest tu też zaledwie dwa. I jest jeszcze jeden opuszczony dom, stojący w głębi lasu. Dom Jastrowiczów. Fantastyczne miejsce, w którym nie ma nawet elektryczności, a studnię ktoś dawno zasypał. W promieniu kilku kilometrów nie napotkasz żywej duszy ani żadnego budynku. Nie usłyszysz ludzkiego głosu ani szczekania psa. Wokół tylko las, bagna, łąki i pola. Do tego opuszczonego domu nikt już nigdy nie wróci. Jedynym jego szczęściem jest to, że to budynek murowany, trudny do zdewastowania i dość odporny na działanie czasu.

Kto dziś pamięta jeszcze dawnych mieszkańców Bociana? Wszyscy prawie spoczęli na okolicznych cmentarzach lub wyjechali stąd do miast lub innych miejsc, z daleka od tej zagubionej wśród lasów wioski. Kto pamięta ich nazwiska, wyryte dziś jedynie na nagrobnych pomnikach? Czas tak szybko przemija, pokrywając zasłoną zapomnienia nazwiska, postacie, daty i wydarzenia. Odeszły w zapomnienie imiona Stępniów, Plutów, Chrzanów, Kutarbów czy Jastrowiczów. Znałem i pamiętam ich prawie wszystkich. Najbardziej jednak zapamiętałem dom Stępniów; stary, rozłożysty, tajemniczy, osłonięty gęstwiną drzew. Dom o wiecznie przymkniętych okiennicach, co jeszcze bardziej dodawało mu tajemniczości i niezwykłości. Stępień był człowiekiem uchodzącym w powszechnej opinii okolicznych mieszkańców za osobę mającą kontakty z siłami nieczystymi. Przemawiało za tym nieomal wszystko; przenikliwe spojrzenie, dość osobliwy wyraz twarzy, małomówność i jego niekończące się wędrówki po otaczającym wieś lesie i okolicznych uroczyskach. Ten wyjątkowo dobry z natury człowiek był tak związany ze swym środowiskiem, otaczającym go światem przyrody, że w społecznej opinii uchodził za dziwaka, oryginała, wariata. Wreszcie czarownika. Wokół jego domu rosły dziesiątki posadzonych przez niego drzew, krzewów i innych roślin. Był to zbiór wszystkich bez mała gatunków flory, jakie można było znaleźć w pobliskim lesie i okolicy. Prawdziwy ogród botaniczny. Stępień kochał je wszystkie. Z każdym drzewem, z każdą roślinką rozmawiał, pielęgnował, leczył, tworząc wokół swego siedliska wspaniałe, miniaturowe arboretum, będące dziś dla postronnych jedynie bezładną plątaniną drzew i krzewów. Na każdym prawie drzewie wisiała budka dla ptaków. Ale nie były to budki, takie jak dziś, zbite topornie z kilku oheblowanych deseczek. W takich domkach ptaki źle by się czuły. Tak jak człowiek w betonowym bunkrze. Czarownik Stepień doskonale o tym wiedział. Dlatego wyszukiwał najpierw wydrążone przez próchnicę konary drzew z odpowiednią dziurą po sęku, zmyślnie je przycinał, przykrywał okrągłym daszkiem i wieszał na drzewach wokół swego domu. Dopiero w tak zaimprowizowanych dziuplach ptaki czuły się naprawdę dobrze.

Za domem Stępniów, pośrodku lasu rozciąga się rozległe bagnisko zwane Bociankami. Na środku bagniska była wyspa. Latem można było dotrzeć do niej suchą stopą. Wyspa ta, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, jawiła mi się jako bezludna wyspa Robinsona. Pełna tajemniczości, nieznanego, niewiadomego i niezdobytego jeszcze przez człowieka świata. Gdy wreszcie udało mi się ją zdobyć, pokonawszy bagniste ostępy okazała się najzwyklejszą w świecie śródbagienną suchą kempą, porośniętą starymi sosnami o pokrzywionych przez czas i wiatr konarach. Na zawsze pozostanie ona jednak dla mnie symbolem czegoś jeszcze nie odkrytego i tajemniczego. Kto dziś wie o leśnym uroczysku zwanym Wykło? Wykło to prawie taka nic nie znacząca i dziwna nazwa jak iwaszkiewiczowskie Wilko z „Panien z Wilka”. Moje Wykło to niewielki kawałek pola wdzierający się pomiędzy otaczający go z trzech stron las. Las rósł niegdyś na całej powierzchni Wykła. Wykarczowano go tu w pocie czoła przed ponad stu laty, by zyskać kolejny kawałek ziemi pod uprawę. Na skrzyżowaniu dróg, tuż przy wjeździe do Bociana, na starej sośnie wisi kapliczka. Obok niej była niegdyś mogiła. Pochowano w niej kilku niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tu w styczniu 1945 roku. Mogiłą przez wiele lat po wojnie opiekował się mieszkający w pobliskim Głazie Franciszek Mencel (1883 – 1976).

W początkach naszego stulecia doczesne szczątki niemieckich żołnierzy ekshumowano i przeniesiono na niemiecki cmentarz wojskowy w Jelczu - Laskowicach. Dziś już mało kto pamięta kim był Franciszek Mencel, kto spoczywał z zbiorowej mogile pod kapliczką, gdzie jest Wykło i o tym, że ptakom najlepiej mieszkało się w domkach wykonanych przez czarownika Stępnia.

Grzegorz Szymański

Komentarze

Komentarze publikuje się korzystając z narzędzia Facebooka.
Użytkownik publikuje treść komentarza na własną odpowiedzialność i jest to jego prywatna opinia. Aby zgłosić naruszenie należy kliknąć link „Zgłoś Facebookowi” przy wybranym poście. Regulamin i obowiązujące zasady korzystania z platformy Facebook dostępne pod adresem: https://www.facebook.com/policies
Właściciel i wydawca portalu tugazeta.pl nie odpowiada za treść publikowanych komentarzy.
Aby dodać komentarz musisz w pierwszej kolejności być zalogowany na portalu facebook.com
Jesteś już zalogowany ? Odśwież stronę