IRONMAN Triathlon - czyli sport dla prawdziwych twardzieli, krótka opowieść o tym, jak zostałem jednym z nich.
Zawody Ironman składają się z trzech dyscyplin: pływania na dystansie 3,8 km, jazdy na rowerze przez 180 km oraz maratońskiego biegu - 42,195 km. Wszystko to jednego dnia z limitem 16 godzin na ukończenie 226 kilometrów trasy.
Aby myśleć o stawieniu czoła kilkunastogodzinnemu wysiłkowi trzeba się odpowiednio przygotować. Wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami, hektolitrami wylanego potu i pokonaniem tysięcy kilometrów na treningach.
Mam 30 lat na co dzień pracuję w II Katedrze i Klinice Ginekologii i Położnictwa w Akademickim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu.
Ze sportem byłem związany od zawsze. Pierwszą moją pasją była koszykówka. Następnie wymagająca praca zawodowa, nocne dyżury i ogólny brak czasu spowodowały, że jedyną możliwą aktywnością fizyczną stało się bieganie. Biegać można wszędzie i o każdej porze- trzeba tylko chcieć! We wrześniu 2012 po 2 miesiącach przygotowań i przebiegnięciu 300 km na treningach ukończyłem Maraton Poznański. Nie musiałem długo czekać aby wyznaczyć sobie kolejne sportowe wyzwanie. Tym razem postawiłem na triathlon i był to strzał w dziesiątkę!
Plan był prosty - Zostać Ironmanem w 2013 roku !
Na 8 miesięcy przed zawodami można się kierować tylko jedną zasadą - zapisać się tam, gdzie są wolne miejsca. Jadę do Szwajcarii!!!
Nasuwa się pytanie: czy można się przygotować do tak wyczerpujących zawodów w 32 tygodnie, wykonując jednocześnie swoją pracę zawodową i mając rodzinę z małym dzieckiem?! Odpowiedź brzmi - można! Oczywiście wymaga to dodatkowego zaangażowania rodziny i przyjaciół, ale jest to wykonalne.
Od grudnia rozpocząłem intensywnie trenować. Początkowo około 10 godzin tygodniowo. Pobudka o godzinie 5:20, 6:00 - trening na basenie, godzina 7:00 - dziecko do przedszkola, 7:30 - praca w szpitalu. Po pracy - w zmiennej konfiguracji - spinning rowerowy i bieganie (oczywiście outdoor). W miarę upływu czasu, stopniowo jednostki treningowe wzrastały aż do 21 godz. tygodniowo w okresie przedstartowym. Łącznie - podczas treningów - przepłynąłem 183 km w czasie 77 godzin, na rowerze przejechałem 3997 km w 133 godziny oraz przebiegłem 1414,7km w 136 godzin. W trakcie przygotowań miałem zaplanowane (z uwagi na brak czasu) tylko dwa starty. Pierwszy na dystansie 1/2 Ironman 1,9km pływania, 90 km na rowerze i 21km biegu, drugi to tak zwana "olimpijka" 1,5km /40 km /10km. O ile w jeżdżeniu na rowerze i bieganiu bez doświadczenia da się jakoś przetrwać, to w pływaniu na otwartych wodach w grupie kilku tysięcy atletów wskakujących naraz do wody - jest naprawdę ciężko.
Kolejne tygodnie przygotowań mijały bardzo szybko i dzień zawodów nareszcie się zbliżał.
Podczas trasy do Zurichu w mediach aż huczało od pogodowych prognoz - nadchodziły upały do 38 stopni Celsjusza. Kolejną informacją, która dodała pikanterii był e-mail od organizatorów o zakazie używanie pianek pływackich (regulamin zabrania używania strojów tego typu przy temperaturze wody powyżej 24,5 st. C.) Dla wyjaśnienia - pianka triathlonowa poprawia pozycję zawodnika w wodzie, zwiększa wyporność, pozwala szybciej płynąć, a co najważniejsze umożliwia ograniczenie pracy nóg do minimum oszczędzając zapasy energii na rower i bieg.
Szwajcarski wyścig odbywa się według kolejności:
1. pływanie w dwóch pętlach po 1900m,
2. strefa zmian T1(ubieramy ekwipunek rowerowy),
3. dwa okrążenia rowerowe po 90km,
4. strefa zmian T2 (zakładamy buty biegowe ),
5. maraton w czterech pętlach po ok 10km.
W przeddzień zawodów trzeba się zarejestrować, odebrać "chip" - urządzenie zakładane na lewą nogę mierzące czas zawodników w punktach pomiarowych. Ponadto odstawić rower do strefy zmian T1 i przygotować rzeczy w strefie T2.
Dnia 28.07.2013 punktualnie o godz. 7 rano, na plaży Zurich See, dźwięk syreny dał sygnał dwóm i pół tysiąca zawodników i zawodniczek do startu. Na pływaniu pierwsza pętla - istne zapasy, "chłopaki nie głaskali się po żółtych czepkach :)" kilkanaście razy podtopiony, łapiąc nerwowo oddech powoli przyzwyczajałem się do kopniaków w okularki pływackie i wciągania za nogi pod wodę. W głowie kłębiły się różne myśli: dziesiątki godzin ciężkich treningów na basenie, rodzina, wszyscy śledzący moje poczynania przed komputerem. Nagle w głowie pojawia się zdjęcie moich kolegów z pogotowia z Kępna trzymających transparent "Daj-jesz Lepa" Czas przełamać pierwszy kryzys! Po 200 m "żabką" zaczynam płynąć jak trzeba. Łapię oddech "co trzy", odpowiedni rytm i wiem że pływanie jest moje.
Wychodzę z wody, strefa zmian, zaczynam rower. Pierwsze 30 km trasy jest w miarę płaskie z lekkimi podjazdami. Wszyscy jadą zachowawczo, żeby rozkręcić nogi. Myślę, że też tak muszę - zawodnicy na rowerach za 20-30 tys złotych, na "pełnym kole", z nogami jak dwie moje, chyba wiedzą co robią...
Przypomniałem sobie radę mojego szwagra: - "Nie bój się wyprzedzać, jesteś dobrze przygotowany!" Przerzutka w dół i zaczynam zostawiać w tyle jednego po drugim ;) Dzięki szwagier !
Po 30km zaczynają się podjazdy - co nie jest moją silną stroną. Walka trwa, jednocześnie staram się pamiętać, żeby zachować siły na drugą pętlę.
Dojeżdżamy do pierwszego ostrego podjazdu "The Beast" - kilka kilometrów 5% nachylenia. Przerzutka w górę, wysoka kadencja ale nogi pieką, chciałoby się jeszcze kilka przełożeń w górę ale już nie ma:) W końcu pokonuję Bestię! Następnie kilka bardzo szybkich zjazdów, prędkość dochodzi do 70km/h , wokół piękne widoki na jezioro Zurich.
Na końcu pętli znajduje się słynny podjazd Heartbreak hill (łamacz serca) - krótki, ale stromy (kąt nachylenia 8%.) Na to wzniesienie wjeżdżam "na stójce" idzie całkiem nieźle, ale na szczycie ze zmęczenia nie zauważam największego napisu kredą na asfalcie "LEPA" zrobionego przez moich kibiców. Na drugiej pętli słońce mocno operuje. Popijam isotonik, wodę, jem żelki energetyczne aby utrzymać organizm w formie. Około 130 km część zawodników słabnie, a ja, jakby w transie, przemierzam kolejne kilometry. Idzie świetnie! Utrzymuję wysoką prędkość do 180 km. Na ostatnim odcinku średnia 38km/h. Kolejna strefa zmian - rozpoczynam moją ulubioną dyscyplinę - bieganie.
Wybiegam żwawo na trasę. Trochę dziwi mnie fakt, że moje nogi są lekkie jakby przed chwilą nie pokonały 180 km na rowerze. Jest szansa na dobry czas.
Nagle czuję, że brzuch mam spięty, trudno nabrać powietrza - złapała mnie potworna kolka. Ledwo biegnę. Wewnętrzna frustracja sięga zenitu! Trudno - nici z dobrego wyniku na maratonie. Walka z kolką trwa do 20 km, wizyta w WC i powoli wracam do siebie. Łapię rytm i przepycham jedną nogę za drugą! Co jakiś czas skurcze łydek utrudniają bieg, ale brnę do przodu. Podczas trasy na każdej stacji: gąbki z wodą, lód pod czapkę i małe porcje picia w obawie przed nawrotem kolki. Na ostatniej "dyszce" przyspieszam, jednak kilku zawodników zaczyna mnie wyprzedzać rozpoczynając swój finisz na metę. Spokojnie utrzymuję tempo, wiedząc, że nie ma co szarpać 10 km przed końcem. Taktyka opłaciła się. W odległości 5 km przed metą wielu z tych zawodników spotkało się z tzw. "ścianą" i po prostu szli lub stali - to był dla mnie sygnał do ataku. START!!! Nie zważając na kurcze w łydkach biegłem po swoje zwycięstwo. Na ostatnich kilometrach udało mi się wyprzedzić jeszcze ponad dziesięciu zawodników i z flagą Polski trzymaną wysoko nad głową przekroczyłem linię mety. Udało się - jestem Ironmanem. Czas na uściski z rodziną i moment wzruszenia. Niesamowita chwila!
Mój czas 11:26, 495 miejsce na 2493 zawodników z 62 państw.
Jestem szczęśliwy z ukończenia zawodów, szczególnie biorąc pod uwagę ciężkie warunki pogodowe i fakt, że pływaliśmy bez pianek. Ale tak właśnie wyglądają zawody z serii Ironman.
Co dalej? Czas pokaże:)........
Pozdrawiam
Piotr Lepka - Ironman.
Od redakcji:
Mieliśmy zamiar to jakoś skomentować, ale to przecież nie wymaga żadnego komentarza prócz gratulacji, uznania i powiedzenia "WIELKIEGO DZIĘKI" od sektora kibiców z tugazety!