Piękny umysł z Krupki

Niepublikowane materiały o Bohdanie Pilarskim
2013-02-24 11:01

Od lat związany jest z podbolesławiecką Krupką. To ona stała się kiedyś ulubionym miejscem spotkań muzyków, muzykologów, literatów, polityków i zwykłych – niezwykłych ludzi. Choćby takich jak sam gospodarz pięknego nadprośniańskiego kawałka ziemi  - Bohdan Pilarski. Mówi się o nim, że bardziej doceniany jest w Warszawie niż w miejscu w którym żyje.  Autor niezliczonych audycji radiowych i telewizyjnych o muzyce. Jako młody człowiek związany z Uniwersytetem Warszawskim a tam z Instytutem Muzykologii po wygraniu prestiżowego konkursu wyjechał na stypendium do Francji. Tam dotarł między innymi do przyjaciółek Josepha-Mauricea Ravela i dzięki nim do korespondencji słynnego kompozytora. Związał się  z Maisons-Laffitte - oazą polskiej kultury i polityki emigracyjnej, gdzie znajdowała się siedziba polskiego Instytutu Literackiego kierowanego przez Jerzego Giedroycia. 

FILMY NIEDOKOŃCZONE - część I

Miał zażyłe stosunki z rodziną Czapskich i z liczną emigracją Polaków we Francji. Prowadził niezliczone rozmowy z Gombrowiczem, Miłoszem, Herbertem. Stał się w pewnym sensie emisariuszem Giedroycia przewożąc z Polski teksty – choćby Cata – Mackiewicza. Część jednego z nich, aby nie wpaść w ręce komunistów musiał… zjeść.  Podczas okresu lustracyjnego miał dostęp do swojej teczki, gdzie przeczytał, iż komuniści określili go mianem lojalnych patriotów polskich i tym samym orzekli, że Pilarski nie będzie się nadawał do współpracy.  Portalowi tugazeta.pl udało się dotrzeć nie tylko do materiałów filmowych, które stanowią część niedokończonego obrazu dokumentalnego o Pilarskim, ale także do jego zapisków z lat 60-tych, kiedy wyjechał na trzymiesięczny pobyt w ramach innego stypendium do Związku Radzieckiego. Fantastyczny język, który żywcem wyjęty jest ze znanych już „Szkiców muzycznych” gwarantuje doskonałą lekturę, stanowiącą być może zapowiedź kolejnego tytułu. Oby…

FILMY NIEDOKOŃCZONE - część II

Zajączkiem po Związku

BOHDAN PILARSKI

(fragmenty)

W roku 1960 otrzymałem w Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie stypendium na trzymiesięczny pobyt w Związku Radzieckim, celem zapoznania się  z życiem muzycznym i artystycznym tego kraju. Ówczesne moje zainteresowania wykraczały wówczas również poza sprawy sztuki. A Związek Radziecki w owym czasie był na poły zamknięty i tajemniczy dla reszty świata, więc była to podróż turystyczna, w której istocie na wszystko brakowało czasu. Poniższe zapiski są tego dowodem. Pobyt swój w tym kraju traktowałem dość swobodnie, zwyczajem europejskim, co spotkało się z krytyką gospodarzy i ostatecznie wydaleniem mojej osoby. Do Warszawy wysłano na ręce ministra Kultury i Sztuki krytyczną ocenę mojej osoby. Powstał rodzaj afery. Dowiedziałem się później, że do ówczesnego ministra kultury Tadeusza Galińskiego udali się w tej sprawie panowie: Lutosławski i Mycielski, celem wyjaśnienia. I w końcu nie było burzy, tylko sama pogoda. Pismo z donosem zostało spalone (dosłownie), a pan Minister całą sprawę uznał za rzecz małego znaczenia. Chwała panu Ministrowi, bo w tamtych czasach mogło się to dla mnie skończyć inaczej… W rzeczywistości, pomijając mniej przyjemne okoliczności, była to podróż fascynująca. (…)

Obok wrażeń wspaniałych i niezapomnianych były też i chwile groźne, gdy wymykałem się tzw. służbom specjalnym. Momenty piękne pojawiały się gdy spotykałem ludzi wspaniałych, duchowo pokrewnych. Wszystkie te wrażenia pozostają na zawsze w bagażu życia człowieka. Szczególne w swej rozmaitości przeżycia wyniosłem z Gruzji i tam właśnie piękna Gruzinka opowiedziała mi pewnego dnia świetną anegdotę: Pewien artysta malarz skończywszy dzieło poprosił przyjaciela o ocenę. Obraz przedstawiał duże, piękne jabłko. Okazały model spoczywał obok. Artysta włożył cały swój kunszt, aby wiernie odtworzyć walory modelu. I rzeczywiście trudno było odróżnić oba jabłka, tak były podobne. Przyjaciel popatrzył uważnie i rzekł: Widzę dwa jabłka, a gdzie jest Twoje dzieło?

FILMY NIEDOKOŃCZONE - część III

08.07.1960.

            A w dole szumi Moskwa… miasto i rzeka. Uderzyło mnie zdumiewające podobieństwo zewnętrzne ludzi – ubrani są przyzwoicie, takich ludzi spotyka się w naszych miastach. Godna uwagi jest też ich rzetelność – są skupieni, poważni, widać zapracowani. Uprzejmi, akuratni.

Na poczcie poznałem piękną moskwiczankę, pochodzącą z Kazachstanu. Jutro się spotkamy. Jest śliczna – napełniła mnie swoim urokiem. Nie pamiętam dokładnie jej rysów, ale jej czar jest we mnie. Jest nieświadomą posiadaczką magicznej siatki, która opromienia. Jestem gotów odwołać wszystkie ważne spotkania, aby się z nią spotkać i całować jej usta, policzki, twarz, szyję, ramiona i ręce. Wydaje się bardzo młodą i płochą. Mamy niby zwiedzać Moskwę, ale przecież to ja ją będę „zwiedzać”. Z jakąż pasją można studiować to dzieło natury. Zauważyłem, że jest mocno zaaferowana swoją nową znajomością; z nieco lękliwą powolnością przyjęła zaproszenie na jutrzejsze spotkanie. Ciekawe czy przyjdzie? (…)

Opętał mnie tępy śmiech z powodu małego wydarzenia: w „Metropolu” zamówiłem u kelnera kołduny i byłem zdumiony odpowiedzią: „eto miticzeskoje wyrażenije” To kapitalne, kołduny – mityczne wyrażenie! Później ten sam kelner próbował mi wyjaśnić, że kołduny to takie wyrażenie jak „czort” itd.

09.07.1960.

Dzień, w którym odniosłem same inne wrażenia. Moja piękna mieszkanka Kazachstanu (wydała się) okazała się zwykłą rosyjską dziewczyną. Owszem, ów błysk oczu udało mi się znów podchwycić. Niemiły był jednak dla mnie sposób w jaki poruszała się na ulicy; był to sposób topornej panny z ruchami nieco prostackimi. Nie była to ta nimfa urocza, którą wczoraj stworzyłem na kilku przesłankach, których mi dostarczyła.

(…)Odkryłem trochę starej Moskwy, owej z małego miasteczka niskich domków. Jakaż to miła dzielnica! Gdy się idzie pod górkę ulicą domy chcąc utrzymać pion wrastają do ziemi. Przechodzi się na wysokości okien. Widać wnętrza. Zamożne i przyzwoite. W małej restauracyjce siedziałem z miłym człowiekiem – kontroler weterynarii. Bardzo serdeczny, częstował mnie winem; byłby też chyba skory postawić mi kolację. Jakaż prosta a zarazem urzekająca bezpośredniość! Gdzież są na świecie tacy ludzie?! Widać dużo przeżyli. Budzą szczerą litość. I dlatego też, że są dobrzy – tym bardziej nigdy nie wiedzie się im dobrze.

10.07.1960.

Byłem w „Galerii Tretiakowskiej”. „Wizyta rozpoznawcza” – trzeba jeszcze raz dokładnie obejrzeć. Niezwykła jest część z ikonami. Wspaniały, intensywny w kolorach gotyk. Chwilami wydaje się bardzo nowoczesny – jakby nasze czasy w naszej psychice rzutowały na tamte, dawne lata. Dwie sale ikon zostają jeszcze do studiów. Okropna jest natomiast część współczesnego malarstwa. Obok dobrych rzeczy spotyka się kicze zupełne. I nawet u tego samego malarza, np. obrazy Gierasimowa są niezłe, a duże płótna okropne. A w następnych salach dużo ciekawych nazwisk do zanotowania.

Spotkałem niespodziewanie Zosię Kułakowską. Zaciągnęła mnie do ZOO. Ubogi, mało ciekawy. Wieczorem byłem u pp. Bełzów. Zdobyłem wiele informacji, adresów, telefonów. Bardzo mili, uprzejmi i uczynni ludzie. To taki „zakątek europejski” w Moskwie. Jutro wystawa rolnicza. Pojutrze do pracy. Niektórzy ludzie posiadają tu wiedzę absolutną i pewną. Żadna obawa ani wątpliwość nie wciśnie się w szeregi ich ciasno ubitej wiedzy. (…)

11.07.1960.

Dokonałem niezwykłego odkrycia: Andriej Wołkońskij. Nadzwyczajne zjawisko! Grał mi swoje utwory. W trakcie wykonywania jednego w przedpokoju zadzwonił telefon. Wykonawca był tak zaabsorbowany muzyką, że wydawał się nie słyszeć uporczywych dzwonków. W pewnej chwili zerwał się raptownie, podniósł słuchawkę i krzyknął: „w czom dieło, jeśli nie padchadiu, tak znaczyt niet!” I z hukiem położył słuchawkę.

Utwory jego wywarły na mnie duże wrażenie: to autentyczny muzyk, świetny pianista. Sonata na wiolę i fortepian w 4 cz. (1956) jest utworem bardzo ciekawym – muzyka soczysta, żłobiąca przepływ w nowym świecie dźwięków. Jeszcze lepszym utworem wydało mi się „Musica stricta” na fortepian. Dodekafoniczna, własna, subtelna o pięknych rozwinięciach wariacyjnych. Ten 27-letni człowiek odegra poważną rolę w muzyce przyszłości. Posiada niezwykłą osobowość. (…)

Wychował się we Francji, rozmawialiśmy też dużo po francusku. W odpowiedzi na pytanie dlaczego wrócił do Rosji, powiada, że rodzice podjęli tę decyzję z nostalgii. Jakież to piękne. Na ścianach wiszą abstrakcyjne obrazy, taszyzm. Meble nowoczesne. Miły zakątek nowej Europy. Nie widzi żadnych perspektyw dla nowej muzyki  w Rosji. Chcę mu pomóc w wyjeździe na  „Warszawską Jesień”. (…)

17.07.1960.

Dzień pełen wrażeń. Po dniu upadku nastał dzień radości. Byłem wreszcie na Kremlu. Czuję się bogatszy o cały blask tych wszystkich skarbów tam wystawionych. I cerkwie, wspaniałe cerkwie. Ikony są w sumie ponure, kryją w sobie coś z grozy epoki krwawych carów. Ten świat już znam, teraz sprawdzam tylko. Odsłonił mi go ongiś Musorgski, jego muzyka ma bowiem jakąś siłę ponad muzyczną, powiedziałbym intelektualną. Słyszy się i widzi się tę epokę poprzez jego muzykę. Oglądając te malowidła z przemożną siłą słyszy się chóry bojarów z Borysa i Chowańszczyzny.

Byłem na przedstawieniu teatru Syrena; bardzo miły spektakl. Poznałem dwie sympatyczne Ukrainki z Kijowa. Jedna jest śliczna – nowoczesna „dewyca”.

(…)

19.07.1960.

Byłem na koncercie van Cliburna. Grał dwa koncerty MacDowell’a i b. Czajkowskiego. MacDowell’a raz można słuchać i to tylko po to aby się upewnić, że to marna muzyka. I raz też ciekawy jest Cliburn. Nie wzbudza pragnień powtórnych. Jest to typ artysty z music-hallu w najlepszym znaczeniu, ale właśnie z music-hallu. Elegancja dużej klasy, styl brillant w miłym dla dziewcząt płaszczyku sentymentalnym. Zresztą może to spostrzeżenie powierzchowne, a może dlatego takie, że styl gry powierzchowny? Ma doskonałą technikę i dużą muzykalność, bogactwo odmian tonu, tony łatwo się u niego łączą i tworzą wdzięczną frazę. Wykonanie Czajkowskiego było doskonałe, pyszne, z nerwem i z łezką, wsio czto nada. Pozostaje jednak jakieś istotne ale, podobnie jak w przeciwnych wypadkach, gdy artyście nie dostaje tych doskonałości, a więc tu jest „ale”, gdy natomiast nie ma go tam gdzie poprzednio.

Koncert miał natomiast niezwykłą atmosferę: odbył się w olbrzymiej hali, która mieści 15 tys. ludzi. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Cliburn jest ulubieńcem Moskwy – po koncertach tłum rzucał się do estrady i zasypywał pianistę kwiatami.    I to jest sympatia szczególna, niejako   z góry istniejąca, bo przecież MacDowell był tylko pretekstem do gromkiej owacji,  z gotowością do której publiczność już przyszła.

21.07.1960.

Zaniedbałem ten dzienniczek haniebnie. A tyle jest do zanotowania. Ale ciągle jakoś czekam na uwagi głębokie i przemyślane, a tych się nie ma. Oto problem. I teatr krakowski i ich dobre przedstawienia, i wycieczka na plażę, i tyle tych innych najważniejszych między tymi punktami. Ale o tym może innym razem, jestem jednak un peu fatigue (trochę zmęczony). Długie godziny nocy przemyśliwałem.

(…)

24.07.1960.

I znów oto dziewczyna. Śpi na moim łóżku i słyszę jej spokojny oddech. Jest ładna           i dziwna, jak wszystkie tajemnice świata. Patrzę już na nią z całym spokojem, bez miraży podniecenia. Pragnąłbym opisać całą złożoność jej natury, ale już wiem         z doświadczeń, że wyjdzie mi inna. Jej istota pozostanie mi nieznana. Dziwna jest, dziwny jest ten fragment jej życia, który poznałem, gdyż jest bez przerwy ze mną. Mówię dziwna i dziwna, a pragnąłbym raczej to pokazać bez tego słowa; ale to trzeba mistrzostwa.

W hotelu zrobiono mi uwagę, że nie można zapraszać gości. Ale uzyskałem zezwolenie. Ma 17 lat i niezwykłą zdolność zmieniania zewnętrznego wyglądu, bywa piękna i oryginalna, a chwilami przybiera wygląd surowy, ale nigdy nie traci uroku. Powiada, że jest niefotogeniczna i oto chwytam się tego faktu jako przekaźnika, którym chciałbym komuś ją opisać.

25.07.1960.

Często rzeczy bardzo przyjemne w intelektualnym ich ujęciu są indyferentne. A to wówczas gdy przyjemność owych rzeczy otacza wyprzedzająca niejako fakt świadomość, że przyjemność ta jest efemeryczna. Stąd rodzi się sceptycyzm.

Byłem na próbie generalnej „Galileusza”. Byłem bardzo zmęczony i senny po nieprzespanej nocy. Percypowałem tę sztukę w sposób dziwny. Patrząc sennie na scenę widziałem różne trawestacje obrazów.

Idę nadać Mamie imieninowy telegram. W określaniu rzeczy krytycznych wolimy zawsze ujmować sprawy porównawczo. Na przykład średni poziom kultury Rosjan, poziom dość niski, można również zaobserwować w innych krajach. Chodzi o to, aby nie zatracać właściwych proporcji.

(…)

31.07.1960.

            Niekiedy odnoszę wrażenie, że Rosjanie są jak żółwie. Gdy przyjeżdżam odsuwają się jakby na bok i są „pół – schowani”. Trzeba dopiero wyciągać z kąta, oswajać; wówczas stają się nadzwyczajni.

W analizie społeczeństwa nie należy mierzyć rzeczy wzorem idealnym. Wnikliwa obserwacja i naszych mieszczuchów dałaby z pewnością rezultat ponury. Zaobserwowałem na podstawie dzisiejszych rozmów – przy obiedzie z dwoma sympatycznymi, młodymi przedstawicielami inteligencji technicznej i w parku z dwiema miłymi dziewczętami, że wiele cech „nowej klasy” nie zakorzeniło się głęboko. Moi obiadowi znajomi byli wręcz śmiali w krytycznych sądach o tutejszej sytuacji. Dziewczęta z początku nieśmiałe i skłonne zapewne twierdzić, że „wsio charaszo”, ośmielone swobodną rozmową i pilnie słuchały i też były skłonne mówić inaczej. Kapitalny jest ten moment otwierania się ludzi.

(…)

09.08.1960.

            Zginął mi gdzieś Anatol – zastanawiam się czy to nie był szpicel?

11.08.1960.

            Rosjanie mówią po francusku, tak jakby ciosali kołki na płynnych brzmieniach tego języka.

16.08.1960.

            Nie pisałem tu tyle dni z wielu powodów. Najpierw kończyłem list do „Przeglądu”, a później pojechałem na Bałkany. A w końcu mam awersję do pisania, palę bowiem przy tym i papierosy mi szkodzą. Gdy czuję ból w klatce piersiowej, przychodzi myśl, że to może rak. Tak więc dużo do napisania. Ale zrobię inaczej: od dziś będę się cofał.

(…)

18.08.1960.

            Moskwa. Mam ochotę napisania noweli politycznej pt. „Toast”. Nie pozwalają mi jechać do Tibilisi. Stanąłem przed ścianą władzy sowieckiej. Dziś się przekonałem, jak ściśle mnie śledzą. Gdy wyjechałem na trzy dni do Tallina i Rygi, ministerstwo kultury ZSRR zostało natychmiast poinformowane o moim zniknięciu         z Leningradu. Z ministerstwa dzwoniono nawet w tej sprawie do ambasady. Chwilami czuję się fatalnie – wytrzymuję jednak, mając możność powrotu. Ale w sumie rad jestem, że mogę to przeżyć; to wzbogaca wrażenia.

            Słucham sprawozdań z procesu Powersa. Ciekawy proces. Powers trzyma się dobrze i pewnie. Oskarżyciele przechodzą samych siebie, aby go skompromitować     i wyszydzić. Z zeznań tych, którzy pierwsi podbiegli do spadającego na spadochronie lotnika, można wnioskować, że przyjęli go oni bardzo przychylnie. Troskliwie udzielono pomocy – nie było to przyjęcie wroga. To daje dużo do myślenia.

19.08.1960.

            Dzwoniłem do „Przeglądu”. Wołosiuk odmówił opublikowania listu. Dostałem po łbie. Tego rodzaju zdarzenia zawsze mnie rozpłaszczają – czuję się jak meduza przygnieciona do bruku.

Wytworzono tu pewien rodzaj ludzi ciągle złych i zdenerwowanych – warczą jak psy. Są chwile, gdy znów tracę wiarę w jakąś zasadniczą przemianę. Jest to organizacja państwowa z gruntu oparta na kategorycznych ujęciach spraw polityki, gospodarki i kultury. I ta kategoryczność stała się cechą społeczeństwa; stała się cechą automatyczną, działającą samoczynnie, często bez czynnika kierującego, jakby siłą rozpędu i tresury. Ale człowiek ciągle ma nadzieję. Nieszczęśliwi ludzie, których istotą długich lat życia jest nadzieja uzyskania praw elementarnych. Z drugiej jednak strony znaczna siła oporu, która działa bierną i tajoną krytyką. I krytycyzm odradza się – to widać wszędzie, ale jakie przybiera formy i kiedy przybiera postać oficjalną  i w końcu, jaki będzie jego wpływ na strukturalną sytuację życia w tym kraju, trudno przewidzieć.

            Dziś ostatni dzień procesu Powersa. Przypadkiem przechodziłem koło sali kolumnowej, w której toczy się rozprawa. Tłumy ludzi oczekiwały na wyjazd oskarżonego. Rozmawiałem z dwoma Rosjanami. Jeden starszy w wieku 45 lat pałał szczerą nienawiścią do Amerykanina, powiada, że rozszarpałby go własnymi rękami. Później się zorientowałem, że to poczciwy człowiek. Sądzi, że na skutek Ameryki wciąż nie jest u nich dobrze. Powiada: „szedłem do Berlina, nie miałem życia i wciąż czekam na lepsze”, a tu taki swołocz nastaje na jego upragnione szczęście! Trzeba by rozważyć, jaki wpływ miała wojna na sytuację Związku Sowieckiego. Czy nie sprawdza się stara teza o wojnach – dźwigniach postępu. Wydaje się, że wojna przewentylowała u nich zatęchłą atmosferę. Nic nie stracili w sensie gospodarczym, bo nic nie mieli, a zyskali wiele: i pomoc amerykańską, i to co zrabowano w krajach europejskich. Przemysł niemiecki przewieziono niemal w całości.(…)

09.10.1960.

            Dzwoniłem do Lutosławskiego – to stawia mnie psychicznie na nogi. Pan Witold jest nadzwyczajny! Jestem w stanie euforycznej wdzięczności! Może skończy się moje utrapienie. Gorzej z władzami. Nie możemy dać ze sobą rady: oni ze mną  i ja z nimi. Wyrazy solidarności mam od Mycielskiego, Regameya i Małcużyńskiego.

Ciekawy psychologicznie z mej wczorajszej rozmowy z Brykinem: czuł się nadąsany i jakby obrażony. Argumentacja komunistów składa się z pół-prawd i pół-kłamstw – pierwsze stają się elementem uzasadniającym, drugie są elementem działania.

(…)

Galeria

Komentarze

Komentarze publikuje się korzystając z narzędzia Facebooka.
Użytkownik publikuje treść komentarza na własną odpowiedzialność i jest to jego prywatna opinia. Aby zgłosić naruszenie należy kliknąć link „Zgłoś Facebookowi” przy wybranym poście. Regulamin i obowiązujące zasady korzystania z platformy Facebook dostępne pod adresem: https://www.facebook.com/policies
Właściciel i wydawca portalu tugazeta.pl nie odpowiada za treść publikowanych komentarzy.
Aby dodać komentarz musisz w pierwszej kolejności być zalogowany na portalu facebook.com
Jesteś już zalogowany ? Odśwież stronę